Jeszcze przed premierą wiele osób zadawało sobie pytanie czego będzie można się spodziewać po poruszeniu tematu tak ważnego i oczekiwanego, jakim jest powstanie warszawskie. Słysząc niezbyt szczęśliwy slogan "Miłość w czasach apokalipsy" wyruszyłam do kina z pewną obawą w sercu.
Pomijam już fakt, że przyjemność dzielenia seansu wespół z innymi była wątpliwa - niewiele osób potrafi się właściwie zachować w miejscach publicznych typu teatr lub kino. Ale ale! Nie dajmy się zwieść pierwszemu wrażeniu.
Zacznijmy może od nieco suchej analizy: czas trwania filmu. Chyba po raz pierwszy mogę powiedzieć, że właściwy! Napięcie jest tak dozowane, że w momencie kiedy statystyczny Polak powinien już zacząć utyskiwać na pozostawione w łazience pranie, ten, kolokwialnie mówiąc, gapi się z otwartymi ustami w ekran.
Co do zdjęć, to całokształt wypadł nieźle. Człowiek nie "pieje" wciąż z zachwytu, ale znajdziemy w filmie perełki, które wbiją nas w fotel. Mnie osobiście ujęła scena na cmentarzu, choć zapewne nie jedna osoba skrytykuje tu efekt slow motion. Dynamika jest, nie ma co do tego dyskusji i szacunek dla operatora za tą scenę. Natomiast efekt ten uraził mnie w momencie patrolu Biedronki. Kolejnym atutem, właściwym już Komasie są ujęcia typu point of view. Chciałoby się pomyśleć, że to ujęcie z gry - lecz niestety, wówczas była to rzeczywistość.
Duże brawa z mojej strony dla grupy odpowiedzialnej za scenografię. Tak, dobrze przeczytałeś - grupy. Ukazanie ogromu zniszczeń Warszawy okazało się nie lada wyzwaniem. Realizm jest tak duży, że nawet takie drobiazgi jak wykończenia okien są stylizowane na tamten czas. Samo zwiezienie gruzów filmowej Warszawy do Świebodzic to nie lada wyzwanie.
Podobny realizm udało się oddać poprzez kostiumy ale to efekty pirotechniczne przykuwają uwagę widza. Trzeba przyznać, że ekipa dała z siebie wszystko. Sceny z takimi efektami zrobione są z rozmachem, który w niczym nie ustępuje produkcjom hollywoodzkim. Jest to element, który sprawia, że po wyjściu z kina człowiek zaczyna myśleć, że ta produkcja otworzyła jakieś nowe drzwi dla filmu polskiego, że coś się zmieniło.
Wiele kontrowersji budził casting co obsady "Miasta 44". I nic dziwnego. Z jednej strony - wiek bardzo mocno ograniczał aktywnych już zawodowo aktorów, z drugiej strony same debiuty w rolach głównych to coś więcej niż ryzyko. Czasem jednak nawet się ono opłaca, bo jak na "pierwszy raz" przed kamerą efekt jest naprawdę niezły. Bądź co bądź nie spoglądamy wciąż na te same twarze, a to już zdecydowanie gratka dla wielbicieli nowości i "świeżej krwi".
W samym scenariuszu zarejestrowałam dużo świetnych elementów. Tło psychologiczne postaci było świetnie przedstawione, a to dlatego, że nie skupiało się na jednej osobie. Sytuacja życiowa każdego członka grupy głównych bohaterów była inna, mamy więc wątek ratowania siebie zamiast rodziny, małżeństwa pod wpływem wydarzeń, wątek konspiracji i pierwszego zakochania. Temat ujęty jest tak pod kątem życia prywatnego bohaterów jak i ich stosunku do powstania. Warto by się zastanowić czy temat miłości nie jest w filmie zbyt uwypuklony (zbędna moim zdaniem scena seksu w trakcie walk), ale to już chyba kwestia indywidualnych preferencji. Każdy przecież idąc do kina spodziewa się czegoś innego.
Ja otrzymałam to, co chciałam: brutalny realizm. I wrażenie, którego nie zmyje żadna pochopna opinia.
Mnóstwo wysiłku, zasłużone nagrody. Mamy zatem kolejny dobry film w Polsce. Brawo!
wtorek, 30 września 2014
piątek, 26 września 2014
O przygodach filmowych w Gdyni
O tym co siedzi mi w głowie mówić nie warto, ale...
Warto spojrzeć choćby kątem oka na to, co działo się podczas 39 Festiwalu Filmowego w Gdyni. Ja, która po 20 minutach spoglądania w telewizor wymiękam (pomijam już ostatnią kondycję oczu) przyglądałam się gali finałowej z lekkim uśmiechem na ustach.
Pomijając postać Grażyny Torbickiej, która powoli staje się eksponatem tego typu imprez niczym figura woskowa z londyńskiego muzeum, pojawiło się tam parę godnych zauważenia postaci.
Zacznijmy od pozycji znanej i lubianej. Przynajmniej przeze mnie. "Jack Strong" Pasikowskiego to historia cenna sama w sobie. O postaci do dziś wzbudzającej kontrowersje, swego rodzaju "bombie atomowej" polskiej polityki powojennej. Film poza brutalnością tamtych czasów poruszył mnie autentyczną próbą zilustrowania samopoczucia człowieka, który w całym swoim trudnym planie jest sam i mimo zagrożenia życia jego rodziny i jego samego nie poddaje się, prze dalej w to, co jego zdaniem jest słuszne. Tak, można powiedzieć że reżyser złapał mnie niczym rybę na haczyk, ukształtował w określony sposób myślenia o pułkowniku Kuklińskim, ale w mojej opinii postawa głównego bohatera naprawdę była nadzwyczajna.
Jak to stwierdzili Sfilmowani na YT, ten film "jest jednym wielkim obrazem jak Maja Ostaszewska próbuje zapalić papierosa, ale jej to nie wychodzi", ale moim zdaniem to zwyczajny "hejt", skoro już w takich kategoriach myślimy. Aczkolwiek komentarz zabawny :-)
Mnie ujęła główna rola - choć i tak jestem fanką Marcina Dorocińskiego oraz kostiumy. Pani Braszko i Panie Kowalewski - chwała wam za realizm!
Kolejny film, tym razem z zakątków rzeczy dziwnych. "Hardkor disko" Skoniecznego to produkcja, która swoim zwiastunem (nie miałam jeszcze okazji zaznajomić się z całością) uczyniła w mojej głowie lekki 'mindfuck'. Wywołała lekki niepokój. Ciekawa jestem kreacji Kowalczyka po "Jesteś bogiem".
"Obywatel" to pozycja konieczna, przez dobrze znane nam połączenie - rodzina Stuhr znów w akcji! Dodajmy do tego zdjęcia Edelmana i zwiastun, który w sumie nie jest zwiastunem i moja ciekawość sama bierze górę, czym lub raczej; kim okaże się tytułowy Obywatel.
Fakt który ani trochę mnie nie zdziwił to Srebrne Lwy dla filmy "Pod Mocnym Aniołem". Uczyniłam tu pewną profanację, bo zanim dostałam w ręce książkę Pilcha (którą również szczerze polecam), obejrzałam już ekranizację. W zasadzie już reżyser powinien podpowiedzieć, że może to być ciekawa sprawa, bo produkcja Wojtka Smarzowskiego to nie jest ekranizacja. To jest INTERPRETACJA książki, za co szczerze należy podziękować i reżyserowi i scenarzystom, a najlepiej całej ekipie. I choć nowalijką zdaniem mediów jest tutaj Julia Kijowska (podobała mi się w "Miłości" Fabickiego) to mnie zaimponował Robert Więckiewicz - strzał w dziesiątkę, a nawet w jedenastkę do roli opoja i pisarza zarazem. Warto obejrzeć!
Bardzo ciekawą pozycją jest też "Miasto 44" Jana Komasy, nie tylko przez wzgląd na tematykę (choć mnie już osobiście męczy ta "faza" na kino wojenne w Polsce), ale również przez debiuty! Bardzo podoba mi się idea pokazania w rolach głównych nowych twarzy. Na film wybieram się dzisiaj do kina, więc zobaczymy jak wrażenia. Choć słyszałam, że wyróżnienie za efekty pirotechniczne film otrzymał nie bez powodu.
No i wreszcie moja perełka. Film na który czekam z niecierpliwością, wyszukując relacje z planu i wypowiedzi aktorów. "Bogowie" Łukasza Palkowskiego. Historia profesora Zbigniewa Religii i tego, jak przeszczep serca w Polsce przeszedł od mitu do rzeczywistości. O dziś sławnym już Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Inspiruje mnie sama postać człowieka który "stanął na głowie", by dokonał się postęp w konserwatywnym środowisku lekarskim. Również lektura książek o tej postaci zwiększyła tylko moje zainteresowanie. No i trzeba przyznać po relacji z przygotowań do roli Tomasza Kota, że zanosi się na to, że będzie co oglądać.
Tej ostatniej pozycji nie mogę się doczekać!
A co do oprawy muzycznej samego festiwalu - Aukso pod dyrekcją Marka Mosia z najlepszymi kawałkami filmowymi Kilara. Chyba nie trzeba komentować, chyba że dodamy do tego żwawą "Orawę" jako zwieńczenie.
Warto spojrzeć choćby kątem oka na to, co działo się podczas 39 Festiwalu Filmowego w Gdyni. Ja, która po 20 minutach spoglądania w telewizor wymiękam (pomijam już ostatnią kondycję oczu) przyglądałam się gali finałowej z lekkim uśmiechem na ustach.
Pomijając postać Grażyny Torbickiej, która powoli staje się eksponatem tego typu imprez niczym figura woskowa z londyńskiego muzeum, pojawiło się tam parę godnych zauważenia postaci.
Zacznijmy od pozycji znanej i lubianej. Przynajmniej przeze mnie. "Jack Strong" Pasikowskiego to historia cenna sama w sobie. O postaci do dziś wzbudzającej kontrowersje, swego rodzaju "bombie atomowej" polskiej polityki powojennej. Film poza brutalnością tamtych czasów poruszył mnie autentyczną próbą zilustrowania samopoczucia człowieka, który w całym swoim trudnym planie jest sam i mimo zagrożenia życia jego rodziny i jego samego nie poddaje się, prze dalej w to, co jego zdaniem jest słuszne. Tak, można powiedzieć że reżyser złapał mnie niczym rybę na haczyk, ukształtował w określony sposób myślenia o pułkowniku Kuklińskim, ale w mojej opinii postawa głównego bohatera naprawdę była nadzwyczajna.
Jak to stwierdzili Sfilmowani na YT, ten film "jest jednym wielkim obrazem jak Maja Ostaszewska próbuje zapalić papierosa, ale jej to nie wychodzi", ale moim zdaniem to zwyczajny "hejt", skoro już w takich kategoriach myślimy. Aczkolwiek komentarz zabawny :-)
Mnie ujęła główna rola - choć i tak jestem fanką Marcina Dorocińskiego oraz kostiumy. Pani Braszko i Panie Kowalewski - chwała wam za realizm!
Kolejny film, tym razem z zakątków rzeczy dziwnych. "Hardkor disko" Skoniecznego to produkcja, która swoim zwiastunem (nie miałam jeszcze okazji zaznajomić się z całością) uczyniła w mojej głowie lekki 'mindfuck'. Wywołała lekki niepokój. Ciekawa jestem kreacji Kowalczyka po "Jesteś bogiem".
"Obywatel" to pozycja konieczna, przez dobrze znane nam połączenie - rodzina Stuhr znów w akcji! Dodajmy do tego zdjęcia Edelmana i zwiastun, który w sumie nie jest zwiastunem i moja ciekawość sama bierze górę, czym lub raczej; kim okaże się tytułowy Obywatel.
Fakt który ani trochę mnie nie zdziwił to Srebrne Lwy dla filmy "Pod Mocnym Aniołem". Uczyniłam tu pewną profanację, bo zanim dostałam w ręce książkę Pilcha (którą również szczerze polecam), obejrzałam już ekranizację. W zasadzie już reżyser powinien podpowiedzieć, że może to być ciekawa sprawa, bo produkcja Wojtka Smarzowskiego to nie jest ekranizacja. To jest INTERPRETACJA książki, za co szczerze należy podziękować i reżyserowi i scenarzystom, a najlepiej całej ekipie. I choć nowalijką zdaniem mediów jest tutaj Julia Kijowska (podobała mi się w "Miłości" Fabickiego) to mnie zaimponował Robert Więckiewicz - strzał w dziesiątkę, a nawet w jedenastkę do roli opoja i pisarza zarazem. Warto obejrzeć!
Bardzo ciekawą pozycją jest też "Miasto 44" Jana Komasy, nie tylko przez wzgląd na tematykę (choć mnie już osobiście męczy ta "faza" na kino wojenne w Polsce), ale również przez debiuty! Bardzo podoba mi się idea pokazania w rolach głównych nowych twarzy. Na film wybieram się dzisiaj do kina, więc zobaczymy jak wrażenia. Choć słyszałam, że wyróżnienie za efekty pirotechniczne film otrzymał nie bez powodu.
No i wreszcie moja perełka. Film na który czekam z niecierpliwością, wyszukując relacje z planu i wypowiedzi aktorów. "Bogowie" Łukasza Palkowskiego. Historia profesora Zbigniewa Religii i tego, jak przeszczep serca w Polsce przeszedł od mitu do rzeczywistości. O dziś sławnym już Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Inspiruje mnie sama postać człowieka który "stanął na głowie", by dokonał się postęp w konserwatywnym środowisku lekarskim. Również lektura książek o tej postaci zwiększyła tylko moje zainteresowanie. No i trzeba przyznać po relacji z przygotowań do roli Tomasza Kota, że zanosi się na to, że będzie co oglądać.
Tej ostatniej pozycji nie mogę się doczekać!
A co do oprawy muzycznej samego festiwalu - Aukso pod dyrekcją Marka Mosia z najlepszymi kawałkami filmowymi Kilara. Chyba nie trzeba komentować, chyba że dodamy do tego żwawą "Orawę" jako zwieńczenie.
niedziela, 17 sierpnia 2014
O muzyce
Jak wspaniale jest odpocząć od wszystkiego!
Zamknąć się na cały świat zewnętrzny i przez chwilę być tylko sam na sam.
Człowiek zaczyna wówczas bardzo doceniać ciszę.
I przykładać większą wagę do każdego gestu.
Potem co prawda trzeba powoli przywykać do wszystkiego, ale za to kiedy człowiek już wróci do społeczeństwa pojawiają się takie oto bakcyle:
* https://www.youtube.com/watch?v=h1HRqx3jmy0 - mój absolutny 'must have' jeśli idzie o płytę. Nawet dla osób, którym Wunder niespecjalnie przypadł do gustu. Ciekawa rzecz :-)
* http://wilczakwinta.blogspot.com/ - blog znajomej piszącej o muzyce - zainteresowała mnie zwłaszcza pierwszym wpisem, porównując występy Liszta do...koncertów Michael'a Jacksona!
niedziela, 10 sierpnia 2014
- A Ty czego najpierw słuchasz, mamo?
- Serca. Serce się nie myli.
- No, to chyba nieprawda - sprzeciwił się Ignacy Grzegorz - Ludzie wciąż się mylą, kiedy działają impulsywnie. Trzeba słuchać przede wszystkim rozumu, moim zdaniem. Po to go mamy.
- Mamy go po to, by rozważać, badać, poszukiwać. A serce po to, żeby czuć i reagować prosto, szczerze, bez namysłu. A sumienie mieszka w sercu, nie w rozumie.
poniedziałek, 23 czerwca 2014
"Liczy się każda chwila, którą można spędzić z bliskimi - póki jeszcze są tutaj. Za chwilę będzie za późno. Tak mało czasu zostało. Za mało, za mało czasu, żeby z każdym porozmawiać, żeby odpowiedzieć na całą tę miłość, żeby ogarnąć wszystkie te potrzeby, żeby zadbać o każdego, kto tego potrzebuje..."
sobota, 21 czerwca 2014
O czasie
Co jest takiego w ludziach i we mnie, że będąc w jednym miejscu targa nami w co najmniej kilku kierunkach?
I nie mówię tu tylko o stronach świata. Choć to jeszcze osobny temat.
Potrafię być tu, w 2014 roku, w czerwcu kipiącym słońcem, jednocześnie mając głowę we wspomnieniach (najczęściej tych przyjemnych - ucieczka od Teraz) i myśląc o rachunku, który istnieje zapłacony gdzieś w mojej przyszłości (dalsze uciekanie od Teraz).
Oczywistym skojarzeniem jest w tym momencie film "Peaceful warrior", który jakiś czas temu przekazany mi na płycie z napisem "Powodzenia" wielokrotnie nawracał mnie na ten tor przemyśleń. Wciąż w głowie przewija mi się ten dialog:
-Gdzie jesteś Dan?
-Tutaj.
-W jakiej chwili?
-Teraz.
-Czym jesteś?
-Chwilą obecną.
Może stąd bierze się moja myśl z poprzedniego wpisu - ludzie są głupi, ponieważ sami motają się w cały ten cykl trzech czasów, nie będąc naprawdę w żadnym z nich. Gdybym u kresu swojego życia stwierdziła, że udało mi się choć przez część mojego bytu żyć chwilą obecną, byłabym niesamowicie szczęśliwym człowiekiem.
Natknęłam się ostatnio na coś takiego: klik
Tekst tekstem, porusza nieco inną tematykę, ale masz rację mój drogi Adamku, wciąż punkt odniesienia. Zależny niejednokrotnie od naszego wyboru. Czy skoro jesteśmy w stanie, nie warto pokusić się o wybór, w którym "czasie" będziemy żyć?
I bynajmniej nie podsumowuję tematu. Tkwi on we mnie nieustannie i przypomina się z każdym wysunięciem nogi spod kołdry czy z każdym metrem asfaltu uciekającym pod oponami roweru. Choć jestem tylko człowiekiem. I czasem o tym wszystkim zapominam.
Na szczęście nie na długo.
I nie mówię tu tylko o stronach świata. Choć to jeszcze osobny temat.
Potrafię być tu, w 2014 roku, w czerwcu kipiącym słońcem, jednocześnie mając głowę we wspomnieniach (najczęściej tych przyjemnych - ucieczka od Teraz) i myśląc o rachunku, który istnieje zapłacony gdzieś w mojej przyszłości (dalsze uciekanie od Teraz).
Oczywistym skojarzeniem jest w tym momencie film "Peaceful warrior", który jakiś czas temu przekazany mi na płycie z napisem "Powodzenia" wielokrotnie nawracał mnie na ten tor przemyśleń. Wciąż w głowie przewija mi się ten dialog:
-Gdzie jesteś Dan?
-Tutaj.
-W jakiej chwili?
-Teraz.
-Czym jesteś?
-Chwilą obecną.
Może stąd bierze się moja myśl z poprzedniego wpisu - ludzie są głupi, ponieważ sami motają się w cały ten cykl trzech czasów, nie będąc naprawdę w żadnym z nich. Gdybym u kresu swojego życia stwierdziła, że udało mi się choć przez część mojego bytu żyć chwilą obecną, byłabym niesamowicie szczęśliwym człowiekiem.
Natknęłam się ostatnio na coś takiego: klik
Tekst tekstem, porusza nieco inną tematykę, ale masz rację mój drogi Adamku, wciąż punkt odniesienia. Zależny niejednokrotnie od naszego wyboru. Czy skoro jesteśmy w stanie, nie warto pokusić się o wybór, w którym "czasie" będziemy żyć?
I bynajmniej nie podsumowuję tematu. Tkwi on we mnie nieustannie i przypomina się z każdym wysunięciem nogi spod kołdry czy z każdym metrem asfaltu uciekającym pod oponami roweru. Choć jestem tylko człowiekiem. I czasem o tym wszystkim zapominam.
Na szczęście nie na długo.
O powrotach
Od przeszło miesiąca nie mogę uczesać własnych myśli. Ani porządnie, ani nieporządnie, bo już nawet to drugie było by sukcesem. Gdyby nie wyjazd do Tarnowa dalej byłabym taka niby w temacie, ale w zasadzie obok i trochę "mniej bardziej" cytując Carroll'a. Nie twierdzę, że wszystko nagle staje się prostsze, ale ewidentnie na chwilę wyrwałam się z mocno śląskiego obrazka.
Przede wszystkim godnym podsumowania jest fakt, iż zdałam swoją pierwszą prawdziwą (zimowej tu nie liczę) sesję i to nawet z zadowalającym skutkiem. Nie, żebym była zachwycona - z przerośniętej ambicji ludzie leczą się całe życie, a ja nawet dwudziestoma świeczkami na torcie nie mogę się pochwalić (uf - jeszcze!) - ale rok pierwszy mojego stacjonowania w Katowicach na pewno miał różnorodne skutki.
I niech mi ktoś powie, że Katowice to brzydkie miasto - nic bardziej mylnego! Trzeba tylko umieć dostrzec jego urok :-)
Podczas wizyty w Tarnowie wciąż towarzyszyła mi lekka tęsknota "do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych" (masz Ci los, co za nastrój dzisiaj), wynikająca chyba bardziej z braku otwartej przestrzeni. Ale jak zawsze rower jest lekarstwem na największe nawet bolączki. Tych kilka spotkań, sporo fotografii i opowieści sprawiło, że z jednej strony poczułam się znów jak mała dziewczynka, kajająca się przed własną wychowawczynią (tak się kończą wizyty w dawnej szkole), a jednocześnie bardzo rzuciło mi się w oczy, czy nawet ukłuło to, że...doroślejemy. Każdemu z kolejnym dniem dodawane jest nowe doświadczenie. Uderzyło mnie to szczególnie po spotkaniu z M., A. i K. - ex-chórzystkami, z którymi od długiego czasu dzielę swoje życie.
Jeśli któryś z miesięcy miałabym określić, to czerwiec ewidentnie dotyczy przemyśleń. Nie wszystkie są tak optymistyczne.
Jednym z nich jest to, że...jestem głupia. I, że na własnej głupocie łapię się już któryś raz. Praktyka powinna wyglądać tak, że popełniając błędy skutecznie wyciągniemy z nich wnioski i sytuacja już się nie powtórzy. Tymczasem patrzę sobie przez ramię i widzę te same kroki! Czy istnieje na to jakaś metoda? Pomijam już powiedzenie "uczmy się na cudzych błędach", które od zarania dziejów uważam za bujdę na resorach. Na niczyjej skórze nie poczułam jak bardzo boli upadek z drabiny, dopóki sama z niej nie spadłam, więc po co w ogóle marnować na coś takiego czas?
Przede wszystkim godnym podsumowania jest fakt, iż zdałam swoją pierwszą prawdziwą (zimowej tu nie liczę) sesję i to nawet z zadowalającym skutkiem. Nie, żebym była zachwycona - z przerośniętej ambicji ludzie leczą się całe życie, a ja nawet dwudziestoma świeczkami na torcie nie mogę się pochwalić (uf - jeszcze!) - ale rok pierwszy mojego stacjonowania w Katowicach na pewno miał różnorodne skutki.
I niech mi ktoś powie, że Katowice to brzydkie miasto - nic bardziej mylnego! Trzeba tylko umieć dostrzec jego urok :-)
Podczas wizyty w Tarnowie wciąż towarzyszyła mi lekka tęsknota "do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych" (masz Ci los, co za nastrój dzisiaj), wynikająca chyba bardziej z braku otwartej przestrzeni. Ale jak zawsze rower jest lekarstwem na największe nawet bolączki. Tych kilka spotkań, sporo fotografii i opowieści sprawiło, że z jednej strony poczułam się znów jak mała dziewczynka, kajająca się przed własną wychowawczynią (tak się kończą wizyty w dawnej szkole), a jednocześnie bardzo rzuciło mi się w oczy, czy nawet ukłuło to, że...doroślejemy. Każdemu z kolejnym dniem dodawane jest nowe doświadczenie. Uderzyło mnie to szczególnie po spotkaniu z M., A. i K. - ex-chórzystkami, z którymi od długiego czasu dzielę swoje życie.
Jeśli któryś z miesięcy miałabym określić, to czerwiec ewidentnie dotyczy przemyśleń. Nie wszystkie są tak optymistyczne.
Jednym z nich jest to, że...jestem głupia. I, że na własnej głupocie łapię się już któryś raz. Praktyka powinna wyglądać tak, że popełniając błędy skutecznie wyciągniemy z nich wnioski i sytuacja już się nie powtórzy. Tymczasem patrzę sobie przez ramię i widzę te same kroki! Czy istnieje na to jakaś metoda? Pomijam już powiedzenie "uczmy się na cudzych błędach", które od zarania dziejów uważam za bujdę na resorach. Na niczyjej skórze nie poczułam jak bardzo boli upadek z drabiny, dopóki sama z niej nie spadłam, więc po co w ogóle marnować na coś takiego czas?
sobota, 24 maja 2014
Rozważam sobie...
Zastanawiałam się ostatnio nad moim podejściem do odsłuchiwania muzyki. I tak, tego słowa używam tu z premedytacją, bo i podejście nie jest takie najbardziej dla mnie typowe.
Tyle razy z niektórymi moimi znajomymi wygłaszaliśmy opinie, że potrafimy zachować obiektywizm jeśli idzie o postrzeganie jakiegoś dzieła muzycznego. Pomijam tu gusta i guściki. Mówię tu bardziej o takim...podejściu do formy. Mówiliśmy, że przez pryzmat tak częstego spotykania się z wrażeniami dźwiękowymi różnego typu potrafimy spojrzeć na wszystko nieco "z góry", na całokształt.
Tymczasem co jakiś czas dopada mnie myśl, że tak absolutnie nie jest! Co prawdy Ameryki drugi raz tutaj nie odkrywam, ale to jaką częścią dziedziny zwanej Muzyką się zajmujemy wywiera na nas piętno. I to piętno na tyle silne, że przyjdzie taki moment, że nie będziemy umieli go z siebie wyprzeć.
Konkretnie to słuchając ostatnio Muzyki napotkałam w swojej głowie na dwa nurty.
Jeden, może bardziej naturalny, gdzie słuchając muzyki przysłuchuję się tekstowi i jak każdemu czasami coś mi "chodzi po głowie".
I ten drugi, w którym choćbym nie wiem co robiła, nie potrafię wyprzeć z głowy tego instynktu przysłuchiwania się partiom instrumentalnym we wszystkim co usłyszę. I to już zdecydowanie jest nabyte. I zdaje mi się, że dużo częściej występujące.
Moje rozważania opanowała również myśl, że mimo umiłowania treści słownej pod różnoraką postacią, żywię ogromny szacunek do muzyki absolutnej.
Tyle razy z niektórymi moimi znajomymi wygłaszaliśmy opinie, że potrafimy zachować obiektywizm jeśli idzie o postrzeganie jakiegoś dzieła muzycznego. Pomijam tu gusta i guściki. Mówię tu bardziej o takim...podejściu do formy. Mówiliśmy, że przez pryzmat tak częstego spotykania się z wrażeniami dźwiękowymi różnego typu potrafimy spojrzeć na wszystko nieco "z góry", na całokształt.
Tymczasem co jakiś czas dopada mnie myśl, że tak absolutnie nie jest! Co prawdy Ameryki drugi raz tutaj nie odkrywam, ale to jaką częścią dziedziny zwanej Muzyką się zajmujemy wywiera na nas piętno. I to piętno na tyle silne, że przyjdzie taki moment, że nie będziemy umieli go z siebie wyprzeć.
Konkretnie to słuchając ostatnio Muzyki napotkałam w swojej głowie na dwa nurty.
Jeden, może bardziej naturalny, gdzie słuchając muzyki przysłuchuję się tekstowi i jak każdemu czasami coś mi "chodzi po głowie".
I ten drugi, w którym choćbym nie wiem co robiła, nie potrafię wyprzeć z głowy tego instynktu przysłuchiwania się partiom instrumentalnym we wszystkim co usłyszę. I to już zdecydowanie jest nabyte. I zdaje mi się, że dużo częściej występujące.
Moje rozważania opanowała również myśl, że mimo umiłowania treści słownej pod różnoraką postacią, żywię ogromny szacunek do muzyki absolutnej.
piątek, 23 maja 2014
wtorek, 20 maja 2014
Pokora
Pokora
Tak, to jest to.
To jest coś, czego warto się nauczyć.
I nigdy dosyć tego wpajania.
Pokora
To słowo powinno się we mnie wyryć.
Wypowiadam je nie wiedzieć czemu z uśmiechem, jak gdyby myśl o pracy, jaką niesie ze sobą dawała spokój.
Pokora
By dobrze myśleć o innych
każdym jednym z osobna
Pokochać mocniej niż się wydaje, że można
By mieć szacunek do każdego dźwięku, który wydaję z trzewi fortepianu.
Tak, to jest to.
To jest coś, czego warto się nauczyć.
I nigdy dosyć tego wpajania.
Pokora
To słowo powinno się we mnie wyryć.
Wypowiadam je nie wiedzieć czemu z uśmiechem, jak gdyby myśl o pracy, jaką niesie ze sobą dawała spokój.
Pokora
By dobrze myśleć o innych
każdym jednym z osobna
Pokochać mocniej niż się wydaje, że można
By mieć szacunek do każdego dźwięku, który wydaję z trzewi fortepianu.
poniedziałek, 19 maja 2014
Słuchawki o!głuszające
Dookoła mnie narasta chaos.
Sprawy mniejsze większe naciskają, prą na mnie jak góra lodowa.
Przychodzi taki moment
po wściekłościach
smutkach
wszelkich próbach oddalenia tak zwanego kielicha goryczy
wkładam słuchawki
i nie ma mnie
dla ciekawiącej mnie kobiety w średnim wieku, która w jednej ręce dzierży zakupy, w drugiej rozgadany telefon, a sama wygląda jak alternatywna czterdziestka
dla sprzedawczyni poprawiającej w imię usprawiedliwienia dla moich podejrzanie zzieleniałych spodni kartkę na regale z napisem "ŚWIEŻO MALOWANE!"
dla spracowanej sekretarki Pani Dyrektor, z wysiłkiem mówiącej tak, załatwię, na jutro, na już, na przedwczoraj
i dla moich rzeczy zostawionych w sklepowej szafce na nocne czuwanie nad panującym tam stwierdzeniem Inwentaryzacja
Cyrk na kółkach.
Koniec końców
Dom
Herbata
I "Optymistyka"
Subskrybuj:
Posty (Atom)