Jeszcze przed premierą wiele osób zadawało sobie pytanie czego będzie można się spodziewać po poruszeniu tematu tak ważnego i oczekiwanego, jakim jest powstanie warszawskie. Słysząc niezbyt szczęśliwy slogan "Miłość w czasach apokalipsy" wyruszyłam do kina z pewną obawą w sercu.
Pomijam już fakt, że przyjemność dzielenia seansu wespół z innymi była wątpliwa - niewiele osób potrafi się właściwie zachować w miejscach publicznych typu teatr lub kino. Ale ale! Nie dajmy się zwieść pierwszemu wrażeniu.
Zacznijmy może od nieco suchej analizy: czas trwania filmu. Chyba po raz pierwszy mogę powiedzieć, że właściwy! Napięcie jest tak dozowane, że w momencie kiedy statystyczny Polak powinien już zacząć utyskiwać na pozostawione w łazience pranie, ten, kolokwialnie mówiąc, gapi się z otwartymi ustami w ekran.
Co do zdjęć, to całokształt wypadł nieźle. Człowiek nie "pieje" wciąż z zachwytu, ale znajdziemy w filmie perełki, które wbiją nas w fotel. Mnie osobiście ujęła scena na cmentarzu, choć zapewne nie jedna osoba skrytykuje tu efekt slow motion. Dynamika jest, nie ma co do tego dyskusji i szacunek dla operatora za tą scenę. Natomiast efekt ten uraził mnie w momencie patrolu Biedronki. Kolejnym atutem, właściwym już Komasie są ujęcia typu point of view. Chciałoby się pomyśleć, że to ujęcie z gry - lecz niestety, wówczas była to rzeczywistość.
Duże brawa z mojej strony dla grupy odpowiedzialnej za scenografię. Tak, dobrze przeczytałeś - grupy. Ukazanie ogromu zniszczeń Warszawy okazało się nie lada wyzwaniem. Realizm jest tak duży, że nawet takie drobiazgi jak wykończenia okien są stylizowane na tamten czas. Samo zwiezienie gruzów filmowej Warszawy do Świebodzic to nie lada wyzwanie.
Podobny realizm udało się oddać poprzez kostiumy ale to efekty pirotechniczne przykuwają uwagę widza. Trzeba przyznać, że ekipa dała z siebie wszystko. Sceny z takimi efektami zrobione są z rozmachem, który w niczym nie ustępuje produkcjom hollywoodzkim. Jest to element, który sprawia, że po wyjściu z kina człowiek zaczyna myśleć, że ta produkcja otworzyła jakieś nowe drzwi dla filmu polskiego, że coś się zmieniło.
Wiele kontrowersji budził casting co obsady "Miasta 44". I nic dziwnego. Z jednej strony - wiek bardzo mocno ograniczał aktywnych już zawodowo aktorów, z drugiej strony same debiuty w rolach głównych to coś więcej niż ryzyko. Czasem jednak nawet się ono opłaca, bo jak na "pierwszy raz" przed kamerą efekt jest naprawdę niezły. Bądź co bądź nie spoglądamy wciąż na te same twarze, a to już zdecydowanie gratka dla wielbicieli nowości i "świeżej krwi".
W samym scenariuszu zarejestrowałam dużo świetnych elementów. Tło psychologiczne postaci było świetnie przedstawione, a to dlatego, że nie skupiało się na jednej osobie. Sytuacja życiowa każdego członka grupy głównych bohaterów była inna, mamy więc wątek ratowania siebie zamiast rodziny, małżeństwa pod wpływem wydarzeń, wątek konspiracji i pierwszego zakochania. Temat ujęty jest tak pod kątem życia prywatnego bohaterów jak i ich stosunku do powstania. Warto by się zastanowić czy temat miłości nie jest w filmie zbyt uwypuklony (zbędna moim zdaniem scena seksu w trakcie walk), ale to już chyba kwestia indywidualnych preferencji. Każdy przecież idąc do kina spodziewa się czegoś innego.
Ja otrzymałam to, co chciałam: brutalny realizm. I wrażenie, którego nie zmyje żadna pochopna opinia.
Mnóstwo wysiłku, zasłużone nagrody. Mamy zatem kolejny dobry film w Polsce. Brawo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz